Wiersze Sinéad Morrisey nie podlegają łatwemu opisowi. Lawirują pomiędzy tematami, kluczą wśród tropów i nierzadko pozostawiają czytelnika z poczuciem bezradności wobec rozbuchanej wyobraźni poetki. Gdybym miał odnaleźć czynnik spajający te wiersze w zwartą całość, byłby to paradoksalnie czynnik podlegający najsilniejszym przemianom – mówię, rzecz jasna, o podmiotce lirycznej.

Piszę: „czynnik podlegający przemianom”, ponieważ rzeczona podmiotka jest równie trudna do uchwycenia, co tematyczne przeskoki jej solilokwiów. To osoba wyjątkowo wykształcona, obdarzona niemałą dozą erudycji, z jednej strony zmysłowa, z drugiej – do bólu dosadna. Zarazem jest też nieśmiała: chowa się za swoimi wywodami, za maskami lirycznymi, skacze po historycznych i kulturowych skojarzeniach zawieranych w wierszach o nietuzinkowej formule.

To bardzo symptomatyczne: tak zachowujące się podmioty zazwyczaj usiłują coś ukryć. Co to będzie w tym wypadku? Nie jestem pewien, czy da się na tak postawione pytanie odpowiedzieć. W wierszach północnoirlandzkiej poetki wybrzmiewają nuty z każdej niemalże tonacji i trudno stwierdzić, która z nich jest dominantą. Pojawia się tutaj tęsknota za dzieciństwem wyrażana stylizowanymi na dziecięce monologami. Mamy do czynienia z wierszami odnoszącymi się do kobiecości i przemian jej roli na przestrzeni dziejów. Niemałą rolę odgrywa również refleksja historiozoficzna, płynnie przechodząca w namysł nad formami współczesnego społeczeństwa. Ta różnorodność jest wielką siłą wierszy Morrisey – pozwala na instrospekcję w głąb świata lirycznego, tym samym dając nam możliwość bliższego zapoznania się z osobą mówiącą, która jest istotą taką jak sam człowiek – nietuzinkowo skomplikowaną i wieloznaczną.

Najciekawsze jednak w wierszach Irlandki jest to, co dzieje się w warstwie językowo-poetycznej. Nie bez powodu Morrisey podrzuca nam już na początku tomu trop kojarzący język ze zmyślonymi (lub nie) transmisjami „z innego świata”, nadawanymi z królestwa zmarłych, a odbieranymi w królestwie żywych: martwi „rozebrani przez elektromagnetyzm” są „odpowiednikiem języka w jego danym stanie”. Zaczerpnięta z językoznawczej szkoły Palo Alto koncepcja sytuacji komunikacyjnej jako zbyt skomplikowanej, aby podlegać jednoznacznemu opisowi, niemalże kwantowo nieuchwytnej, zwalnia poetkę z obowiązku upraszczania tejże sytuacji i wydaje jej wiersze na pastwę nieskończonego relatywizmu.

Książka ta będzie zatem inną książką, kiedy czytam ją na początku 2020 roku, inną za kilka miesięcy, gdy zaproszona na Festiwal Europejski Poeta Wolności autorka będzie czytać z niej wiersze, a jeszcze inną była, gdy tłumaczka po raz pierwszy zanurzała się w ten barwny świat wieloznaczności, przeczuwając już ogrom pracy, który ją czeka.

Takie postrzeganie języka jest postrzeganiem kojarzonym z szeroko rozumianą nowoczesnością: i nie bez powodu motto tomu zaczerpnięte jest z Majakowskiego. Nie chodzi tu tylko o fascynację techniką i liczne eksperymenty formalne, takie jak zapisywanie wierszy w dwóch równoległych kolumnach. Istotą „futurystyczności” tej książki jest traktowanie języka jako „ornamentu precyzyjnej technologii” – „odcisku swego zapału”.

Marcin Świątkowski

_______________

Marcin Świątkowski – doktorant w Katedrze Krytyki Literackiej UJ, wiceredaktor naczelny kwartalnika KONTENT, krytyk poetycki, nauczyciel. Publikował w „Małym Formacie”, „Xięgarni”, „ArtPapierze”, „Bez Porównania”, „Krakowie” i in.