Antoine Cassar zasłynął w Europie z eksperymentów poetyckich – wierszy, w których łączył różne języki europejskie, rozdmuchując przy tym do niewyobrażalnych rozmiarów dostępne pola semantyczne. Nietrudno odgadnąć, skąd wzięło się to dążenie: „Czterdzieści dni” to wyraz niewyrażalnego. Świadectwo traumy, której nie da się opisać.

Tom jest bardzo obszerny – jasne, zawarte w tytule, nawiązanie do okresu Wielkiego Postu okazuje się o tyle mylące, że Cassarowi dni nie wystarczają; opisuje jeszcze postne noce, a więc razem znajdujemy w książce osiemdziesiąt utworów (a nawet osiemdziesiąt jeden). Większość z nich nie jest bynajmniej oszczędna w środkach. Zajmują często wiele stron, wielkie bloki długich wersów: zapis krzyku, który nie mógł zmieścić się w drobniejszych formach. W tym sensie Cassar zbliża się do ekspresjonizmu: jego książka jest nie tyle próbą poddania się refleksji, co raczej autoterapeutycznym wyrzutem emocji.

Słowo „chodzić” i jego derywaty padają w tomie Antoine’a Cassara ponad osiemdziesiąt razy, zaś słowo „krok” – dokładnie czterdzieści trzy. Chodzenie jest pierwszym, obsesyjnie powracającym wątkiem „Czterdziestu dni”. Autor odmienia je przez wszystkie możliwe kategorie gramatyczne i kulturowe, przypisując mu różnorakie znaczenia, rozbijając związane z nim frazeologizmy i związki wyrazowe. Dlaczego? Dokąd tak uporczywie chce dojść podmiot liryczny? Pozostawiam to do odkrycia czytelnikowi.

Drugim obsesyjnie wracającym motywem tej książki jest morze. Morze rozumiane raz jako ostoja, w której można się ukryć, innym razem: jako coś negatywnego, wrogiego albo przynajmniej utrudniającego życie. Ta figura ma tutaj charakter uniwersalny, płynny: przyjmuje taką formę, jaka akurat potrzebna jest, aby oddać portret podmiotu lirycznego w danej chwili.

Na portret ten składa się przede wszystkim wspomniana już trauma: straszliwa, bolesna, „niemożliwa do zagojenia rana w piersi”. Opisy dziecięcych przeżyć podmiotu są prawdopodobnie najlepszymi miejscami w tomie: wiersze stylizowane na dziecinne monologi, ukazujące w quasi-narracyjnej formie mrożące obrazy z patologicznego domu robią ogromne wrażenie, podobne jak wyznania podmiotu, obsesyjnie obawiającego się własnego podobieństwa do ojca – kata i ofiary zarazem: „Wyobraź sobie chłopca takiego jak ty, / porzuconego w kącie i gryzącego ciemność, / podczas gdy jego matka ciska książkami w głowę ojca/ za to, że spędził kolejną noc na pisaniu”.

Ostatnim powracającym wątkiem jest tu „ona”, tajemnicza, tożsama z matką, ale zbudowana na fundamencie głębokiego erotyzmu: z jednej strony żywa istota, z drugiej – lek na traumę. Z jednej – piękna i zbawienna istota, z drugiej – okrutna femme fatale. Miłość podmiotu do tej bohaterki, podobnie jak reszta motywów w tomie, przeskakuje ze skrajności w skrajność, zawsze przyjmując pozycje na końcu skali.

I taka jest cała ta wstrząsająca książka: nie bez powodu. Jest ona świadectwem głębokiego rozchwiania emocjonalnego; ekspresjonistycznym manifestem niekochanego dziecka, nie mogącego się zorientować, czy to, co przeżywa, to miłość czy nienawiść.

 

Marcin Świątkowski

_______________

Marcin Świątkowski – doktorant w Katedrze Krytyki Literackiej UJ, wiceredaktor naczelny kwartalnika KONTENT, krytyk poetycki, nauczyciel. Publikował w „Małym Formacie”, „Xięgarni”, „ArtPapierze”, „Bez Porównania”, „Krakowie” i in.