7 maja 2024 roku na Powązkach Wojskowych w Warszawie pożegnaliśmy filozofa, historyka religii, eseistę i poetę Profesora Zbigniewa Mikołejkę. Znaliśmy go i ogromnie ceniliśmy jako wieloletniego Jurora Nagrody Europejski Poeta Wolności. Znaliśmy go jako przyjaciela.

Zapraszamy do przeczytania pięknego wspomnienia napisanego przez Krzysztofa Czyżewskiego.

AGON ZBIGNIEWA MIKOŁEJKI
Pożegnanie

Profesor Zbigniew Mikołejko. Trudno objąć go jednym określeniem, tytułem czy etykietą. Kształcił się na czeladnika w wielu cechach, a jak tylko groziło mu pasowanie na mistrza, przechodził do innego warsztatu, zaczynał tworzyć książkę z materii myśli jeszcze nie oswojonej, w wywiadach zapuszczał się w obszary, z którymi nikt wcześniej go nie kojarzył, olśniewając przy tym erudycją. Potrafił łączyć odległe światy, w czasie i przestrzeni. Jak tlenu potrzebował sprzeczności i paradoksu. Czuł bowiem, że człowiek pozostawiony na pastwę racjonalnych eksplikacji swojej egzystencji i żelaznych praw świata szybko popadłby w nihilistyczny pesymizm i oszalał pod ciężarem cierpienia niewinnych. Przejmując od Lwa Szestowa apoteozę nieoczywistości, przełożył ją na skuteczność błądzenia. I gdy tylko nadarzała się okazja wyruszał na włóczęgę. Lubił zabierać swoich studentów w podróże po peryferiach i prowincjach Polski, przekonany, że niesforna dusza, z którą przychodzimy na świat, gnuśnieje na salonach wielkiego centrum. „Panie Profesorze…” — słyszałem od studentów, z którymi przybywał do „Pogranicza”. „Najchętniej przeszedłbym z nimi na ty — zwierzał mi się w rozmowie. — Tym bardziej, że ja wciąż tyle się uczę podczas tych podróży, również od nich. Lecz moja dusza wiecznego kontestatora nie może się obejść bez szacunku dla tradycji”. Mówiliśmy do niego „Zbyszek”, a on nauczył nas, że spoufalające ciepło przyjacielskiej relacji łączy się, a wręcz domaga walki o pryncypia, że prawdziwe życie to nadawanie życiu sensu.

Zbyszek dedykował swoją obecność pośród nas rzeczom ostatecznym. Wiecznie żywy w nim Grek zapisywał je między wersami książek: ta éschata. Przemoc, śmierć i Bóg — wyliczał w podtytule jednej z nich. I zaraz dodawał: przerażenie, kozioł ofiarny, ból, bunt, zło. Los nie szczędził mu podróży do krainy ciemności. Rozumiał świat jako wszechmogący, czyli taki, który poddaje człowieka i inne istoty żywe władzy mrocznych demonów. Ale człowiek był też mogącym coś w nim zmienić. Stąd jego bezsenność w czynieniu myśli sprawczą. Siłę zła dostrzegał w tym, że za jego sprawą zaczynamy myśleć, iż nic nie możemy. Nie potrafił oddzielić warsztatu naukowca, filozofa i pisarza od pracy pedagogicznej i etosu intelektualisty zaangażowanego. Był z tych, co nigdy nie zaznają spokoju ducha. Ten sam Grek stał w nim na straży piękna, które za lustro ma dobro i prawdę.

Był poetą. Nie tylko jako autor tomików wierszy opublikowanych pod koniec życia. Był nim od dzieciństwa, gdy doświadczana w rodzinie i szkole przemoc kusiła go zdradą miłości i wyrzeczeniem się wiary w realność pierwiastka świetlistego w świecie, wolnego od ślepej konieczności. Opowiadał mi kiedyś o kuźni, w której dostrzegał uniwersum człowieka — smolisto-ciemna, brudząca sadzą, pełna potu, żaru i grzmotów kowalskiego młota, zawalona żelastwem, budząca lęk i do bólu niegościnna dla nieoswojonych z mrokiem. Ale to właśnie tu, nigdzie indziej — mówił, mrużąc oczy od dymu z papierosa — wykuwa się dźwięk czystych i jasnych strun. To prawda, że towarzyszą im drapieżne myśli o nikczemnym przeznaczeniu, obrysowującym żywe istnienie kręgiem przemijania i śmierci, ale przekuć je można tylko tu, w kuźni, kunsztem Orfeusza. Wierzył w taką moc poezji, powtarzając za Miłoszem: Wiedzieć i nie mówić: / tak się zapomina. / Co jest wymówione, wzmacnia się. / Co nie jest wymówione, zmierza do nieistnienia. Właśnie dlatego obecność poezji u autora Prowincji ciemności była tak nieodzownie naturalna. I z tego źródła płynęły tak dobrze zapamiętane jego słowa z posiedzenia jury Europejskiego Poety Wolności, jedne z ostatnich, jakie od niego usłyszeliśmy: Poezja jest zbyt poważną rzeczą, żeby się o nią nie kłócić.

Gdańska nagroda przyznawana europejskim poetkom i poetom wolności ma swoją duszę, jedyną taką w całym świecie. Zbyszek odcisnął na niej silne piętno. Podobnie zresztą jak Paweł Huelle. Ich odejście pozostawia po sobie głęboką wyrwę. Dzielili pasję do rozmowy i spierania się o sprawy zasadnicze. Nie przymykali oka na indyferentyzm moralny. Nie znosili wszelkich ortodoksji; „zalatuje od nich smołą, kańczugiem i wędzidłem” — pisał Zbyszek, a Paweł z pewnością podpisałby się pod tymi słowami. Dobrze się czuli na rozłogach, w przestrzeni, gdzie można skutecznie błądzić, gdzieś pomiędzy agnostycyzmem i gnostycyzmem, światłoczułej dla transcendencji. Łączyło ich też szczególne obcowanie z poezją. Choć początki ich twórczości związane były z pisaniem wierszy, uznania i sławy nie zdobyli za sprawą publikacji tomów poetyckich. Dzięki temu poezja pozostała głęboko intymnym i niejako ubocznym torem ich twórczości, a przez to wolnym od literackiej koniunktury i medialno-rynkowych nacisków. Ośmieliłbym się nawet powiedzieć, że była dla nich czymś w rodzaju sacra conversazione, której językiem można wyrazić niewyrażalne i niepodległe nicości („Szacuneczek, panie Ryszardzie” — byłem świadkiem, jak Paweł wypowiadał te słowa do poety Krynickiego, uchylając kapelusza; i Zbyszek z pewnością również uchyliłby kapelusza).

Spotykaliśmy się w kręgu jurorskiej debaty toczonej nad wyborem wierszy zasługujących na poetycki laur Gdańska i Europy: Zbyszek i Paweł, a także Olga Tokarczuk, Beata Stasińska, Anna Czekanowicz, Krzysztof Pomian, Anda Rottenberg, Stanisław Rosiek i Andrzej Jagodziński, a był czas, że byli z nami również Agnieszka Holland i Andrzej Seweryn. Sporo lat wspólnych lektur i żarliwych dyskusji. Wyłania się z nich sylwetka Zbyszka oscylująca wokół trzech pasji jego życia, symbolizowanych przez słowa: solidarność, wolność i Gdańsk.

Świadomie piszę „solidarność” przed „wolnością”, taki był bowiem porządek wartości w świecie Zbyszka. I stało się to silnym, promieniującym również na wartościowanie poezji znamieniem gdańskiej nagrody. Wszyscy z jej kręgu wychowaliśmy się na przekonaniu, wyrażonym w słynnym przesłaniu ze strajku w Stoczni Gdańskiej: „Nie ma wolności bez solidarności”. W latach zniewolenia tak rozumieliśmy solidarność — jako posługę na rzecz suwerenności, niezależności i wolności indywidualnej. A potem weszliśmy w okres demokratycznej transformacji Polski i całej Europy Środkowej, wolnego rynku i liberalnej, a czasem też neoliberalnej drogi przezwyciężania dziedzictwa komunizmu, lub — zmieniając perspektywę — podążania ku Zachodowi. I zaczęliśmy mieć problem z solidarnością. Tą społeczną, na co dzień, sąsiedzką, już nie wobec państwa i narodu, a wobec słabszych, wykluczonych i marginalizowanych. Historia nie dała nam czasu, by docenić i nauczyć się innego bohaterstwa — już nie na barykadzie wielkiej sprawy ojczyźnianej, a w przestrzeni małej ojczyzny, na froncie zgrzebnej i często okrutnie nielitościwej codzienności. „Cóż jest warta wolność — zapytywał Zbyszek — jeśli nie idzie za nią solidarność społeczna i ekologiczna, jeśli nie owocuje empatią wobec Innego”? Jego słuch poetycki był niezwykle wyczulony w materii współodczuwania i współistnienia z innymi, także nieludzkimi istotami. I widzieliśmy go prawdziwie szczęśliwym, gdy odkrywał w poezji europejskiej tworzonej w obliczu pogłębiających się podziałów społecznych, zbrojnych agresji w byłej Jugosławii i w Ukrainie, kryzysu migracyjnego i nasilających się wojen kulturowych właśnie ten rodzaj wrażliwości i poszukiwania nowego języka dla jej wyrażenia.

Mam przed oczami obraz Zbyszka z dzieciństwa… Chłopiec wątłej postury, siedzący samotnie w ławce szkolnej, wstydliwie podwijający nogi, by ukryć przed oczami kolegów bose stopy. Rzecz dzieje się w Lidzbarku Warmińskim. Chłopiec pochodzi z rozbitej rodziny, ojciec porzucił go, gdy miał dwa i pół roku, nie zginął, nie umarł, lecz odszedł — dotkliwe upokorzenie w powojennym, szytym na peerelowską modłę światku. Ucho ma przecięte raną po uderzeniu sznurem od żelazka — ślad narastającej agresji matki, wydanej za mąż w wieku szesnastu lat, bez szans na rozwinięcie w dorosłym życiu przyrodzonego geniuszu malowania, która znalazła w dziecku kozła ofiarnego za doznawane od losu ciosy. Matka założyła nową rodzinę, o on stał się ledwie tolerowanym bękartem — „bajstrukiem”, jak się mówiło w gwarze przesiedleńców ze Wschodu. Spał na łóżku polowym, rozkładanym to na strychu, to w korytarzu. Zamiast śniadania dostał butelkę, by ją sprzedać w skupie i w ten sposób zarobić na bułkę. Tego dnia mógł nic nie jeść, bo wszystkie skrzynki ze szkłem w skupie były już zapełnione. Poprzedniego dnia wydarzył mu się kolejny, zdawałoby się niewielki dramat. Bawił się z innymi dziećmi nad brzegiem rzeki Symsarny i któryś z kolegów wrzucił na głęboką wodę jego sandałek. Po powrocie do domu matka nie tylko go skatowała, ale też nakazała mu przez kilka dni chodzić boso do szkoły. A teraz na próżno próbował to ukryć przez nauczycielem i koleżeństwem. I nie było dla niego litości w do cna skażonej kłamstwem i przemocą rzeczywistości — kulił się w ławce, osaczony szyderczym śmiechem i szturchnięciami. W świecie „drużby narodów” nie było miejsca dla solidarności z chłopcem naznaczonym złym losem. „Bicie i poniżanie dzieci było wtedy normalną praktyką wychowawczą. Bito chłopaków za to, że się nie uczyli, kogoś pobili, stłukli szybę, zachowywali się niegrzecznie. A ja byłem bity ot tak sobie. Za wszystko” — mówił w rozmowie z Dorotą Kowalską.

Tak, Zbyszek doskonale wiedział, co to znaczy żyć ze stygmatem inności i jaką płaci się za to cenę. Tą ceną, obok cierpienia, mogłaby być także nienawiść, żądza zemsty, zamknięcie się przed światem, przemoc wobec jeszcze słabszych innych. Dokonał ogromnej wewnętrznej pracy, by nie zapłacić tej ceny. I tak stał się człowiekiem wszechobejmującej solidarności. Dopiero w ten sposób wolnym, bardziej wolnym od nienawiści i mrocznego resentymentu niż dla indywidualnego komfortu niezależności. Człowiekiem świetlistym.

Jak to było możliwe, ten cud transgresji? Na szczęście, obok wszędobylskiej materialnej i duchowej nędzy, na świecie były jeszcze książki. Zbyszek do końca życia ocalił w sobie dziecko, królujące w niepodległym nicości księstwie wyobraźni. „Kiedy więc rozwinąłem z papieru — pisał we wspomnieniu Baśń i książka — opasły, opatrzony pięknymi, wciąż pięknymi, ilustracjami Marii Orłowskiej-Gabryś i opracowany przez Marię Niklewiczową tom Bajarka opowiada. Zbiór baśni całego świata, dopadło mnie to samo doświadczenie: «Umierali prawie z zachwytów, zmartwychwstając zarazem tam, w tym życiu jasnym, wielkim, mocarnym, bujnym a świętym, i cudownościami poprzerastanym (…), tam, gdzie każde drzewo mówi, każdy ruczaj śpiewa, każdy ptak jest zaklęty, każdy kamień ma duszę, każdy bór jest pełen czarów, każda grudka ziemi przepojona nieznanymi potęgami — gdzie wszystko wielkie, nadludzkie, niewidziane żyło świętym życiem cudów! Tam się parli całą potęgą tęsknoty, tam snuli się oczarowani, gdzie wszystko splatało się w nierozerwalny łańcuch marzeń i życia, cudów i pragnień, w czarodziejski korowód wyśnionego istnienia, do którego wciąż, przez całą nędzę bytowania ziemskiego rwały się im strudzone, okaleczałe dusze!»”.

Literatura dała Zbyszkowi coś jeszcze — powrót i odrodzenie kosmicznej galaktyki miejsca urodzenia i dojrzewania. Tym również, obok solidarnościowej wolności, był dla niego Gdańsk — cudowną planetą, na której pisarze i pisarki zbudowali laboratorium genius loci, pionierskie w Polsce, uniwersalne dla całego świata. Dlatego Zbyszek, po profesorsku i po ludzku szczerze, chylił kapelusza przed Pawłem Huelle. Jego świetlistość też w tym miała swoje źródło — odzyskał dla siebie i ponownie wpisał na mapę świata Lidzbark Warmiński. To — jak mówił — piękne i kalekie miasto, w którym się urodził i spędził osiemnaście lat życia. Tak się odzyskuje siebie, nie uciekając, a od wewnątrz przemieniając i odradzając świat, który — jak wierzyli gnostycy — oddany został we władanie Księcia Ciemności. Walka z nim to był wielki agon życia Zbigniewa Mikołejki. Nieukończona to bitwa, a każdy kto wspomni jego imię, kto nastąpi na jego ślad, czyjego ścieżka skrzyżuje się z jego ścieżką, znajdzie się w strumieniu dźwięku świetlistej i czystej struny, przeszywającej najmniejszy zakamarek ludzko-zwierzęco-roślinnego padołu. I coś w nim zarezonuje. Walczymy dalej, Zbyszku!

Krzysztof Czyżewski