Es neesmu puišelis Gazas rajonā, kurš mostas no svelpjošas skaņas,
guļot uz matracīša skolas sporta zālē.
Es neesmu.
Es neesmu kosmosa pētniece no Vācijas, tik skaista, īsta āriete, mūsu
pusē tikai transvestīti ir tik skaisti.
Es neesmu.
Es neesmu vectēvs – puspagriezienā pret pilota kabīni, samiedzu acis,
ticu, kas notiek, ir kadrs mazdēlu skatītā filmā.
Es neesmu.
Es neesmu ebreju/palestīniešu pusaudzis, roku locītavās graužas
virve,
ar lūpām sataustu – maisa audums ir salds.
Es neesmu.
Es neesmu Indijas sieviete, iemīlējusies augstākas kastas vīrietī, zogos
mājup no mīļotā gultas, kaimiņu logā manu cilvēku, kurš tā
gribētu saukties, saprotu, cik ļoti negribas mirt, sarkanās saules
bumba metāla Gangā, pēdējā atmiņa,
pēdējā atmiņa, kas ir mana pēdējā atmiņa, es gribu saukt visus
bēdīgos,
lai man nebūtu jāmirst,
lai es būtu ieelpa, izelpa, vectēvā, vīrietī, Gangā,
lai es būtu laikā, lai es būtu virtenē ap roku bērnam, kas piedzims pēc
nākošā kara,
lai es būtu mirklī, kad vecītis “Rimi” pērk desu, “Kas Jauns”, izkrīt
viņam apaļš metāla pulkstenis – mēness, viņš pats, protams,
smaržo pēc rudens, vīrietis, tas esmu es, pieliecas pulksteni pacelt
saules sviedrētā plaukstā,
viņa plecam pieskaras meitene, arī tā esmu es, mēs esam pie jūras,
tālumā mirgo ugunis,
tās vēl nevienam nav draudīgas,
mēs peldamies, pusakli kaķēni milzīgā mātes mīļuma bļodā,
kāds cīnās ar vārdiem, lai pateiktu, saproti, varbūt, ja tā, tad varbūt
sanāktu ceļš, varbūt, ja visu pārtrauktu, pārkliegtu, uz mirkli
tikai apstādinātu, ne jau sāktu no sākuma,
nē, vienkārši tā, pieskaras viņas krūtij, un tā arī esmu es, varbūt
sanāktu ceļš,
kaut laikam nekā tāda nav,
ir tikai kuģis, promslīdošs kuģis, caur nobrūnējušām lapām, ir tikai
milzīgi, līdzeni ūdens klajumi, iznirst saule, es stāvu krastā un
nesaprotu, kā esmu spējis to visu, tik īsā laika sprīdī, tik dīvainā
veidā, kā, jo es taču gribēju labu,
man aiz muguras stāv jauna sieviete, milzīgu vēderu un man viņas,
protams, ir žēl.
Gultas kājgalī sēž veča ar pistoli, uz balkona – zilonis Budas pozā, es
esmu iespiedies melnajā plauktā starp Delēzu un Body,
man patīk,
kaimiņu dzīvoklī sāk raudāt bērns,
es redzu, kā viņi mostas,
viņa roka pār viņas apaļo vēderu, viņa saka:
es neesmu, es tiešām neesmu

Nie jestem chłopcem ze Strefy Gazy, którego budzą świszczące
odgłosy, gdy śpi na materacu w szkolnej sali gimnastycznej.
Nie jestem.
Nie jestem badaczką kosmosu z Niemiec, bardzo piękną, istną
aryjką, w naszych stronach tylko transwestyci są tak piękni.
Nie jestem.
Nie jestem dziadkiem – w pół obrotu przed kabiną pilota, mrużę
oczy, wierzę, że wszystko to, co się dzieje, to kadr z filmu
glądanego przez synka.
Nie jestem.
Nie jestem żydowskim/palestyńskim nastolatkiem, w przeguby rąk
wgryza się powróz, czuję wargami, że tkanina worka jest słodka.
Nie jestem.
Nie jestem kobietą z Indii zakochaną w mężczyźnie z wyższej kasty,
przekradam się z łóżka kochanka do domu, w oknie sąsiadów
mój człowiek, który tak chciałby się nazywać, pojmuję, jak
bardzo nie chcę umierać, czerwona kula słońca nad metalicznym
Gangesem, ostatnie wspomnienie,
ostatnie wspomnienie, co jest moim ostatnim wspomnieniem, chcę
krzyczeć do wszystkich opłakujących, żebym nie musiała ginąć,
żebym była wdech, wydech, dziadkiem, mężczyzną, Gangesem,
żebym była czasem, żebym była opaską na ręku noworodka urodzonego
przed nadchodzącą wojną,
żebym była w tej chwili, gdy staruszek kupuje w Rimi kiełbasę,
„Nowiny”, upada mu okrągły metalowy zegarek – księżyc, on
sam, oczywiście, pachnie jesienią, mężczyzna, to ja, nachyla się,
żeby podnieść zegarek dłonią spoconą od słońca,
jego ramienia dotyka dziewczyna, to też ja, jesteśmy nad morzem,
w oddali migoczą ogniki,
jeszcze nie jest groźnie,
pływamy, ślepe kocięta w wielkiej misce ulubieńca matki,
ktoś walczy ze słowami, żeby powiedzieć, rozumiesz, może, jeśli
tak, to może udałaby się podróż, może, gdyby wszystko
przerwać, przekrzyczeć, na chwilę się zatrzymać, nie zaczynać
wszystkiego od nowa,
nie, po prostu tak, dotyka jej piersi, to też jestem ja, może udałaby
się podróż,
choć pewnie nic takiego nie ma,
jest tylko statek, statek oddalający się przez pożółkłe kartki, i tylko
ogromny, równy bezkres wód, słońce nurkuje, stoję na brzegu
i nie rozumiem, jak mogłam to wszystko, w tak krótkim czasie,
w tak dziwny sposób, jak, bo przecież chciałam dobrze,
za moimi plecami stoi młoda kobieta z ogromnym brzuchem i jest
mi jej oczywiście żal.
W nogach łóżka siedzi staruszka z pistoletem, a na balkonie słoń w
pozie Buddy, zostałam wciśnięta na czarną półkę między
Deleuze’a a Body, podoba mi się,
w mieszkaniu sąsiadów rozlega się płacz dziecka,
widzę, jak się budzą,
jego ręka na jej okrągłym brzuchu, ona mówi:
nie jestem, naprawdę nie jestem