Odwiedziłem w szpitalu staruszkę. Marzła,

ciągle jej było zimno, dzwoniła zębami

pod kocem naciągniętym na usta.

Przyszedł pielęgniarz. – Dałeś mi zimną krew.

– Skarżyła się. – Marzną od niej żyły.

Moje serce nie może jej ogrzać.

Śnieg był wilgotny, czerwony.

Ogrzewałem go w dłoni, aż się roztopił –

Do cna. Po świniobiciu biegałem

za oborę i palcem od krwi ocierałem łzy,

mazałem sobie przy tym policzki.

 

– Cóż, rozwiódł się – westchnęła staruszka.

Ku przerażeniu porcelanowych Maryjek zębami

łupała orzechy i wyjadała im mózgi

o barwie nieczystych paznokci.