Mam taki sen: zwierzę ma palce.
Leży na boku, patrzę na nie od tyłu,
pochyla głowę, jakby było
płochliwe, i kołysze się lekko, do rytmu.
Mechanicznie, obojętnie
grzebie w wyszarpanej dziurze, palce ostrożnie
przebierają tkankę i szukają żył.
Wydzierają jedną po drugiej, żeby łatwiej było je uchwycić –
żyły są cienkie i twarde jak druty w układzie elektrycznym –
i zrywają je z trudem, jedną po drugiej.
Zwierzę pracuje bezgłośnie, niemal bez ruchu, powoli
całkowicie odcina dopływy pulsu do serca,
które z jękiem się zamyka, tak jakby zwierzę zaciągało kotary źrenic.
Miejsce wokół niego jest wyludnioną pustką zanurzoną w kałuży
sączącej się krwi, nad którą nie ma i nie chce już mieć władzy.
Płaszcz jego skóry okrywa szkielet jak poluzowany
namiot w wiosennym wietrze, przed którym
jak rozrzucone bagaże leżą naniesione wnętrzności.
Zwierzę dyszy (ciało to maszyna), nasłuchuje,
zwija się, zapada, wyciąga spuchnięte palce
i triumfalnie zamiera.